Paula - recenzje

Jak dla mnie ideał :)

No dobra, zacznę od konkretów: ta gra zrobiła u nas totalną furorę! Wyciągnęliśmy ją “tylko na moment”, żeby pokazać znajomym, a skończyło się na kilkugodzinnym turnieju - po którym każdy uznał, że obowiązkowo musi kupić sobie swój własny egzemplarz!

Mogłabym teraz napisać, że nie powinniście tracić czasu - czym prędzej lećcie zamawiać “Klask”! I w zasadzie właśnie to radzę Wam zrobić. Ale zostańcie jeszcze moment, to szybko opiszę Wam, na czym ta gra polega 😀

Plansza, dwa magnetyczne młoteczki, piłeczka, trzy przeszkody i dwa krążki do zaznaczania punktów. Tyle wystarczy, by zapewnić sobie zabawę na wiele godzin! Za pomocą magnesu sterujemy (spod planszy) młoteczkiem i przy jego pomocy próbujemy wbić piłeczkę do bramki przeciwnika - jednocześnie broniąc się przed jego strzałami i unikając trzech białych magnesów, które pełnią rolę pułapek. Punkt tracimy, jeśli przeciwnik trafi do naszej bramki, jeśli nasz młoteczek przyciągnie do siebie co najmniej dwie magnetyczne pułapki, jeśli młoteczek upadnie tak, że nie będziemy w stanie podnieść go przy pomocy znajdującego się pod planszą magnesu lub jeśli wpadniemy młoteczkiem do własnej bramki - rozlega się wtedy charakterystyczny KLASK!

Zasady są banalne, a sama rozgrywka bawi niesamowicie! Co najfajniejsze, ubaw mają nie tylko gracze, ale także ewentualni obserwatorzy. Podczas naszego turnieju emocje sięgały zenitu, piłeczka latała na wszystkie strony, a KLASK rozlegał się co kilka chwil 😀

No to co - nie traćcie czasu i lećcie zamawiać “Klask”!


Losowość:
Interakcja:
Złożoność:

Jak dla mnie ideał :)

“Splendor: Pojedynek” to gra, która ma szansę trafić do mojej tegorocznej topki! Nie skłamię jeśli powiem, że zwyczajnie się w niej zakochałam i mam ochotę grać w nią bez końca.

Jeśli znacie klasyczny “Splendor”, to “Pojedynek” niczym szczególnym Was nie zaskoczy - owszem, jest kilka nowych zasad, ale główny cel gry jest taki sam: zdobycie jak największej liczby punktów zwycięstwa poprzez kupowanie klejnotów za pobrane w trakcie gry żetony. Brzmi banalnie, ale rozgrywka dostarcza tyle frajdy, że nie uwierzycie mi, póki sami nie spróbujecie zagrać!

W zwykły “Splendor” zagrałam dopiero po tym, jak wielokrotnie ograłam “Pojedynek”. Może nie jestem przez to stuprocentowo obiektywna, ale muszę przyznać, że “Pojedynek” podoba mi się bardziej. Może to przez występującą w tej wersji planszę oraz samą mechanikę pobierania żetonów - trudniejszą niż w klasycznej wersji? A może przez zwoje przywilejów i premie, które urozmaicają rozgrywkę? Albo też ze względu na to, że rywalizacja między graczami jest znacznie bardziej zacięta? Jedno jest pewne - “Pojedynek” zrobił na mnie ogromne wrażenie i cieszę się, że to właśnie tę wersję mam w swojej kolekcji.

Pamiętajcie, że jeszcze nie jest za późno na zakup świątecznych prezentów! Jestem stuprocentowo pewna, że “Splendor: Pojedynek” nada się idealnie - będzie świetnym prezentem nie tylko dla zapalonych planszówkowiczów, ale także dla planszówkowych nowicjuszy!


Losowość:
Interakcja:
Złożoność:

Jak dla mnie ideał :)

O grze “Draftozaur” już Wam kiedyś opowiadałam. Zachwycałam się nią jakoś w zeszłym roku i od tamtego czasu nic się nie zmieniło, bo nadal jest to jedna z moich ulubionych gier. Tym razem pokażę Wam dwa dodatki: “Plejozaury” oraz “Pterodaktyle”, które wprowadzają nowe sposoby na zdobywanie punktów i oczywiście nowe gatunki dinozaurów!

“Draftozaur” opiera się na mechanice draftu. Oznacza to, że każdy gracz wybiera z pudełka jednego z kilku dinozaurów, a potem przekazuje pudełko dalej, a sam otrzymuje pudełko od innego gracza i z niego także wybiera dinozaura. Wybranego gada musi postawić w odpowiednim miejscu na planszy - takim, dzięki któremu zdobędzie najwięcej punktów, ale odpowiadającym też oznaczeniom na kostce.

Plezjozaury to wodne gady, które płyną w dół rzeki. To, jak daleko dopłyną, zależy od innych umieszczonych na planszy gracza dinozaurów. Z kolei latające pterodaktyle gracz musi umieszczać w gniazdach w odpowiedniej kolejności.

Oba dodatki są bardzo ciekawe i wprowadzają do gry nieco nowości, nie zmieniając przy okazji tego, co znamy i lubimy z wersji podstawowej. Co najlepsze, można je dowolnie łączyć - chociaż moim zdaniem najlepiej gra się z dwoma dodatkami na raz! Wtedy dopiero trzeba zastanawiać się nad kolejnymi ruchami, analizować to, co dzieje się na planszach przeciwników i podejmować rozsądne decyzje! Sama gra staje się przy tym bardziej dynamiczna i różnorodna, bo każdy z graczy może wybrać inną drogę do zwycięstwa.

Niezmiennie polecam - tym razem nie tylko samego “Draftozaura”, ale także oba dodatki! Niestety do najtańszych one nie należą, dlatego zdecydujcie się na nie tylko wtedy, gdy po “Draftozaura” sięgacie często i naprawdę go lubicie.

Na koniec dodam, że według niektórych jest to gra dla dzieci - w takiej kategorii zdobyła nagrodę Gry Roku 2021. Owszem, można w nią grać z dzieciakami, ale nie jest ani trochę dziecinna - jestem bardziej niż pewna, że dorośli będą się przy niej bawić równie dobrze. Wiem to z doświadczenia!


Losowość:
Interakcja:
Złożoność:

Dobry, solidny produkt

“Eksplodujące kotki” to jedna z moich ulubionych imprezowych karcianek. Prawda jest jednak taka, że - podobnie jak w większość planszówek - tak i w tę gramy najczęściej tylko we dwójkę. Ucieszyła mnie więc wieść o specjalnej edycji “Eksplodujących kotków”, przeznaczonej specjalnie do rozgrywki dwuosobowej.

Powiem Wam jednak szczerze, że czuję się nieco zawiedziona. Dwuosobowa wersja “Eksplodujących kotków” nie wnosi do rozgrywki wiele nowości - tak naprawdę zwróciłam uwagę na tylko jedną różnicę w sposobie zagrywania jednej z kart. Reszta jest dokładnie taka sama jak w zwykłej wersji, w którą także można grać w dwie osoby. Działanie kart specjalnych jest identyczne, mechanika również się nie zmieniła, nawet obrazki na kartach są takie same jak w normalnej wersji. Różnicą jest mniejsza liczba kart w talii - i to tyle.

Chociaż dwuosobowa wersja kotków zapakowana jest w mniejsze i poręczniejsze pudełko, to moim zdaniem lepiej zainwestować w klasyczną wersję i mieć możliwość pogrania nie tylko w dwie, ale również w trzy, cztery czy pięć osób. No chyba, że jesteście absolutnie pewni, że w więcej niż dwie osoby nigdy nie zagracie - wtedy rzeczywiście polecam kupić tę wersję, bo jest o połowę tańsza od zwykłej.

Chociaż do wersji dwuosobowej nie jestem przekonana, same “Eksplodujące kotki” to fenomenalna gra, więc nie zniechęcajcie się przypadkiem moją mieszaną opinią! Jeśli lubicie gry, w których trzeba jak najbardziej dowalić przeciwnikowi, a przy tym kombinować i planować strategię, koniecznie sprawdźcie tę grę. Dodatkowym atutem są też zabawne - czasem przy tym urocze, czasem lekko niesmaczne - i bardzo charakterystyczne ilustracje.


Losowość:
Interakcja:
Złożoność:

"San Francisco" to bardzo ciekawa gra strategiczna, która polega na tym, by jak najlepiej rozplanować budowę swojego miasta.

Miasto buduje się poprzez dobieranie kart i umieszczanie ich we właściwych miejscach na planszy miasta. Z kolei punkty otrzymuje się za wybudowanie linii tramwajowej, postawienie wieżowca czy różnego rodzaju bonusy, które zdobywa się w trakcie rozgrywki.

Chociaż gra wygląda na dość rozbudowaną, tak naprawdę jej zasady są bardzo proste. Nie znaczy to jednak, że cała rozgrywka taka jest - aby wygrać, trzeba analizować sytuację nie tylko na swojej planszy, ale także na planszach przeciwników. Warto wybiegać myślami w przyszłość i planować kolejne ruchy, walczyć o bonusy, a czasem nawet zaryzykować, by przeciwnicy nie zabrali kart, na których nam zależy! Przy pierwszej rozgrywce często musieliśmy spoglądać na instrukcję, ale kolejne graliśmy już bez niej - zasady są intuicyjne i łatwe do zapamiętania, a przez to naprawdę przyjemne.

Bardzo podoba mi się mechanika tej gry - jest inna, a przez to ciekawa. Oprawa graficzna również robi wrażenie - może nie takie jak Everdell czy gry z ilustracjami Marcina Minora, ale jest estetyczna, prosta i przyjemna dla oka. Dodatkowym urozmaiceniem są elementy 3D - a jaką radochę sprawiło mi składanie ich! 😆

"San Francisco" nie będzie może moją ulubioną grą, ale z chęcią będę do niej wracać. Jest naprawdę przyjemna, a zasady można ogarnąć w kilka minut. Jeśli lubicie gry z motywem budowania miasta czy zarządzania terenem, "San Francisco" na pewno Wam się spodoba 😊


Losowość:
Interakcja:
Złożoność:

Jak dla mnie ideał :)

Uwielbiam obserwować, jak wydawnictwa prześcigają się wzajemnie pod względem kreatywności, pomysłowości i zaangażowania w wydawanie książek. Odkąd dostałam papierową wersję “Tajemnic Dziwnolasu” utwierdziłam się w przekonaniu, że wydawnictwo Black Monk robi to po prostu doskonale!

“Opowieści Baśniomistrza: Tajemnice Dziwnolasu” to pięknie wydana drużynowa gra paragrafowa. Inspirowana jest baśniami europejskimi, szczególnie baśniami braci Grimm. Wybierzcie klasę waszej postaci lub sami stwórzcie bohatera, dobierzcie odpowiednią mapę, a następnie wkroczcie do owianego tajemnicami lasu i przeżyjcie jedną z jedenastu przygód, podejmując - samemu lub w towarzystwie - ważne decyzje, które będą rzutowały na przebieg waszej rozgrywki.

Tym, co urzekło mnie w niej szczególnie i wpłynęło na to, że postanowiłam objąć ją patronatem, są przygotowane przez wydawnictwo pejzaże dźwiękowe z niesamowitą narracją. Można je włączyć niczym audiobook, poznać fragment historii czytany przez Janusza Zadurę, a następnie przy dźwiękach odgłosów i muzyki zastanowić się nad kolejnymi krokami. Wow, wow, WOW! Nawet nie wiecie, jak niesamowity klimat tworzy się dzięki temu podczas gry!

Ogromne wrażenie zrobiło na mnie także wydanie: twarda oprawa, duże ilustracje, starannie przygotowane mapy oraz same paragrafy!

“Tajemnice Dziwnolasu” to gra książkowa Gra spodoba się zarówno dzieciom (7+), jak i dorosłym - zasady są bardzo proste, a jednocześnie zapewniają wspaniałą rozrywkę na wiele godzin.

Magiczny klimat, liczne przygody oraz wyjątkowe rozwiązania sprawiają, że “Tajemnice Dziwnolasu” wznoszą gry paragrafowe na zupełnie nowy poziom!


Dobry, solidny produkt

"Turbo" już na pierwszy rzut oka zachwyca wydaniem. Ogromne pudełko, wielkie i porządne plansze, dopracowane szczegóły, klimatyczne grafiki nawiązujące stylem do wyścigów z lat sześćdziesiątych.

Kolejny plus to zawartość pudełka: można powiedzieć, że zawiera ono podstawkę oraz cztery rozszerzenia. Ogromnie szanuję, że wydawnictwo nie zdecydowało się na wydanie rozszerzeń jako osobnych dodatków!

Jeśli chodzi o mechanikę gry - z początku może ona przerażać, ale tak naprawdę wersja podstawowa jest dość łatwa! W dodatku kolejne kroki są streszczone na planszetkach graczy, przez co nie trzeba przez całą rozgrywkę siedzieć z nosem w instrukcji. Stanowi ona świetne wprowadzenie do bardziej rozbudowanego trybu - w którym pojawiają się ulepszenia samochodów, zmienne warunki pogodowe, sponsorzy, specjalne wydarzenia oraz cały wielki turniej!

Rozgrywka dostarcza wielu emocji, a rywalizacja bywa naprawdę zacięta! Z całego serca polecam "Turbo" wszystkim miłośnikom Formuły 1, ale także różnego rodzaju gier wyścigowych! Gandalf.com.pl


Losowość:
Interakcja:
Złożoność:

Jak dla mnie ideał :)

Powiem Wam, że nie myślałam, że tak szybko znajdę grę, którą polubię równie mocno co “Niepożądanych gości”. A jednak, wydawnictwo Nasza Księgarnia ponownie trafiło w dziesiątkę, wydając doskonale opracowaną i mega wciągającą grę dedukcyjną!

“Pacjent zero” to gra, w której gracze muszą wskazać trzy molekuły (z dwudziestu pięciu możliwych) z których składa się groźny patogen zagrażający ludzkości. Do dyspozycji mają różne narzędzia, dzięki którym zbierają informacje o poszukiwanych molekułach. Reduktor pozwala wyeliminować z puli kilka molekuł, dzięki oscylatorowi można zawęzić zakres poszukiwań, a próbnik i analizator pozwalają sprawdzić, ile spośród poszukiwanych molekuł znajduje się w danej próbce. A to dopiero kropla w morzu, bo narzędzi jest dużo więcej!

Teoretycznie do gry potrzebna jest dodatkowa osoba pełniąca rolę Marii - komputera badawczego. Wiecie, w końcu ktoś musi mówić Wam, które molekuły odrzucić po użyciu reduktora, które próbki zawierają poszukiwane przez Was elementy i tak dalej. Potrzebujecie kolejnych dowodów na to, jak dopracowana i wyjątkowa jest ta gra? No to muszę wspomnieć o dedykowanej aplikacji na telefon! Twórcy gry stworzyli apkę, która zdecydowanie usprawnia rozgrywkę i sprawia, że nie potrzeba dodatkowej osoby. Co prawda interakcja między graczami ograniczona jest wtedy do minimum, bo - w przeciwieństwie do gry w “Niepożądanych gości” - nie wymieniacie się z przeciwnikami kartami ani wskazówkami, a używając apki nie musicie nawet pytać “Marii” o odpowiedzi, ale mówiąc szczerze… kompletnie tego nie odczułam. Przy “Pacjencie zero” trzeba być maksymalnie skupionym, nie ma czasu na rozmowy!

No co mam Wam powiedzieć… przepadłam dla tej gry! Gdy testowaliśmy ją po raz pierwszy, zaczęliśmy grać dość późno, bo koło północy. Uznałam, że gramy jedną rundkę i idziemy spać, a dalej potestujemy innego dnia. Czy o tym, jak świetna jest ta gra, nie świadczy najlepiej fakt, że skończyliśmy grać o czwartej?

Jeśli lubicie gry, przy których trzeba sporo myśleć, szukać, kombinować i analizować; jeśli uwielbiacie “Niepożądanych gości”; jeśli ciekawi Was gra, w której dużą rolę może odgrywać aplikacja mobilna - “Pacjent zero” to wasz absolutny must have. Ja polecam z całego serducha!


Losowość:
Interakcja:
Złożoność:

Dobry, solidny produkt

"Przepisy na kotastrofę" to kolejne rozszerzenie popularnej i lubianej gry "Eksplodujące kotki". Tym razem, poza samymi kartami, w opakowaniu mamy także kilkanaście przypominających menu broszurek, które zawierają przepisy na różne gry.

Każde takie "menu" mówi nam, ile kart jakiego rodzaju należy przygotować, by zagrać w dany wariant gry. Tym sposobem możemy zagrać w wariant “Oko za oko”, w którym znajdziemy całe mnóstwo kart umożliwiających podglądanie czy zmienianie przyszłości. Jest też “Strefa zagrożenia”, w której aż roi się od eksplodujących kotków i bezpośrednich ataków oraz “Lepkie paputy”, czyli tryb, w którym wynagradza się… kradzież i inne formy przestępczości! Podoba mi się również przepis na rozgrywkę dwuminutową, czyli “Błyskawiczne kotki”. A to nawet nie połowa dostępnych przepisów i wariantów gry 🤯

Gra nie zawiera niestety żadnych nowych kart, a zasady oraz ilustracje na kartach są identyczne jak w każdej innej wersji. To wydanie zawiera po prostu najpopularniejsze karty z gier “Eksplodujące kotki”, “Implodujące kotki”, “Frywolne kotki” i “Szczekające kotki”. Jest to jednocześnie wada i zaleta, bo dzięki temu nie muszę kupować każdego z tych dodatków osobno - no, chyba że zależy mi na tych dosłownie dwóch kartach, których w tym wydaniu nie ma.

Jeśli dopiero zaczynacie przygodę z Eksplodującymi Kotkami, warto zainwestować w to wydanie i znaleźć sobie w Internecie przepis na klasyczną wersję, którą również można ułożyć z kart z tego zestawu. Dostaniecie wtedy wszystko w jednym. Jeśli natomiast macie już podstawkę i chociaz jeden z dodatków, zastanówcie się poważnie nad zakupem “Przepisów…”, bo w gruncie rzeczy niczego nowego tutaj nie znajdziecie ☹️

A, prawie zapomniałam - w zestawie jest także kołnierz wstydu, który dostaje ten, kto zapomni, czyja jest kolej 😅

Podsumowując - “Eksplodujące kotki” uwielbiam i polecam z całego serducha, ale nad zakupem tej wersji musicie się zastanowić. Jest bardzo fajna - pod warunkiem, że nie macie innych dodatków, a najlepiej nawet podstawki 😅


Losowość:
Interakcja:
Złożoność:

Jak dla mnie ideał :)

“Kingdomino” to bardzo popularna gra, która często przewijała mi się w planszówkowych polecajkach czy na topkach w sklepach internetowych. Zawsze ją jednak pomijałam, bo wydawało mi się, że to na pewno coś bardzo podobnego do “Carcassonne”, a po co mi druga taka sama gra… I chociaż rzeczywiście są odrobinę podobne, to do teraz mi wstyd, że tak pochopnie ją oceniłam!

Powiem Wam, że “Kingdomino” polubiłam już od pierwszej rozgrywki. To naprawdę ciekawa gra, której mechanika opiera się na popularnym domino. Celem gry jest zbudowanie swojego królestwa - i to tak, by zdobyć za nie jak najwięcej punktów. Banalne, prawda? Owszem, ale tak czy siak przy “Kingdomino” nie da się nudzić.

Chociaż podstawowa wersja jest super, jeszcze bardziej spodobała mi się inna, samodzielna gra z tej samej serii. “Kingdomino: Prehistoria” umożliwia rozgrywkę w tryb klasyczny, ale wprowadza też dwa nowe tryby gry! W jednym z nich możemy rekrutować jaskiniowców, dzięki którym zdobywamy dodatkowe punkty, natomiast w drugim zbieramy zasoby, za które otrzymujemy totemy. Są też wulkany wypluwające dodatkowe płomyki, no mówię Wam, czyste szaleństwo.

Strasznie podoba mi się także wydanie - wydawca zadbał o drewniane pionki i zasoby, wytrzymałe kafelki oraz świetne, żywe kolory grafik. W tak wydane gry aż chce się grać!

Z całego serca polecam Wam “Kingdomino: Prehistoria” - kupując tę edycję, nie musicie już inwestować w klasyczne “Kingdomino”, a w podstawowy tryb także możecie pograć. I zapewniam, że chociaż gra jest określana jako rodzinna i bez problemu można grać w nią z dzieciakami, to rozgrywka w “dorosłym” gronie będzie równie fajna!


Losowość:
Interakcja:
Złożoność:

Jak dla mnie ideał :)

Na czym tak właściwie polega rozgrywka w Escape Roomy? Generalnie zasada jest prosta: czytasz kartę z fragmentem fabuły, rozwiązujesz umieszczoną na karcie zagadkę, a następnie przechodzisz do kolejnej karty. Czasem zamiast zagadki na kartach znajdują się przedmioty lub wskazówki, które mogą przydać się na dalszym etapie gry. Co ważne, talii nie wolno przeglądać, żeby nie zaspojlerować sobie fabuły ani rozwiązań.

Jeśli chodzi o fabułę, “Podróż w czasie” skupia się na badaniach pewnego ekscentrycznego naukowca, w którego laboratorium utknęliście. Polecam ją głównie miłośnikom sci-fi i właśnie motywu podróży w czasie.

Uwielbiam gry z tej serii - chociaż nadal uważam, że Escape Roomy nie przebijają Kryminalnych Zagadek. Mimo wszystko przy każdej grze z tej serii bawię się znakomicie! Zagadki nie są ani za łatwe, ani za trudne, a klimat za każdym razem jest świetny. Minusem tych gier jest niestety to, że albo są na raz, albo trzeba sporo odczekać, żeby zapomnieć o fabule i zagadkach i móc ponownie czerpać przyjemność z gry.

Tak czy inaczej uwielbiam serię Escape Room i z całego serducha Wam ją polecam - szczególnie, jeśli tak jak ja kochacie wszelkiego rodzaju zagadki logiczne!


Losowość:
Interakcja:
Złożoność:

Jak dla mnie ideał :)

Na czym tak właściwie polega rozgrywka w Escape Roomy? Generalnie zasada jest prosta: czytasz kartę z fragmentem fabuły, rozwiązujesz umieszczoną na karcie zagadkę, a następnie przechodzisz do kolejnej karty. Czasem zamiast zagadki na kartach znajdują się przedmioty lub wskazówki, które mogą przydać się na dalszym etapie gry. Co ważne, talii nie wolno przeglądać, żeby nie zaspojlerować sobie fabuły ani rozwiązań.

Jeśli chodzi o fabułę, "Ucieczka z Alcatraz" polega na - nie uwierzycie! - ucieczce z tego najpilniej strzeżonego więzienia na świecie i będzie idealna dla tych, którzy lubią akcję i niebezpieczne misje.

Uwielbiam gry z tej serii - chociaż nadal uważam, że Escape Roomy nie przebijają Kryminalnych Zagadek. Mimo wszystko przy każdej grze z tej serii bawię się znakomicie! Zagadki nie są ani za łatwe, ani za trudne, a klimat za każdym razem jest świetny. Minusem tych gier jest niestety to, że albo są na raz, albo trzeba sporo odczekać, żeby zapomnieć o fabule i zagadkach i móc ponownie czerpać przyjemność z gry.

Tak czy inaczej uwielbiam serię Escape Room i z całego serducha Wam ją polecam - szczególnie, jeśli tak jak ja kochacie wszelkiego rodzaju zagadki logiczne!


Losowość:
Interakcja:
Złożoność:

Jak dla mnie ideał :)

“Dinokalipsa” to kolejna doskonała gra twórcy “Odjechanych jednorożców”. Jeśli znacie tę drugą grę, doskonale wiecie, czego spodziewać się po “Dinokalipsie” - przede wszystkim uroczych ilustracji, mnóstwa humoru (w tym przypadku głównie tego gorzkiego) oraz ciekawej mechaniki.

“Dinokalipsa” przenosi nas do świata - tak, wiem, szok - dinozaurów. Świata, który pełen jest katastrof: naturalnych (spacerujesz po wulkanie, który zaraz wybuchnie), drapieżnych (zdeptał Cię wielgachny dinozaur) oraz emocjonalnych (upragnione ciasteczka spaliły się na węgiel). Zadaniem gracza jest uniknąć ich - jeśli zbierze trzy katastrofy z jednej kategorii lub po jednej z wszystkich trzech, przegrywa! Katastrofę zbiera, jeśli w danej rundzie rzuci kartę punktów o wartości mniejszej niż karta punktów przeciwnika. Gra jest bardzo dynamiczna, ale wśród kart punktów (takich jak “dinostrzała” czy po prostu “fajny patyk”) kryją się też karty natychmiastowe (zamiana, wzmacniacz lub osłabiacz punktów) - niektóre potrafią całkowicie zmienić bieg rozgrywki!

Co tu dużo mówić, humor z tej gry totalnie do mnie trafia (w końcu kogo nie chwyci za serce smutny diplodok, którego wystawiła jego dino-randka?). Ilustracje są turbo urocze, a fakt, że pionkami są miniaturowe, drewniane dinozaury, jeszcze wzmaga mój zachwyt. Żeby nie było zbyt kolorowo, gra jest oczywiście bardzo smutna (ciągle mam w głowie te spalone ciasteczka…) - a tragedie opisane i zilustrowane na kartach dodatkowo wzmagają zaangażowanie gracza. W końcu każdy chce wygrać i oszczędzić swojemu dinozaurowi cierpień!

Grę bardzo polecam, szczególnie ze względu na humor i ilustracje - ale, żeby nie było, mechanika również jest świetna! Jak już pisałam, gra jest szybka i dynamiczna (podany przez wydawcę czas gry uwzględnia chyba fakt, że na jednej rozgrywce nigdy się nie kończy). Jest w niej dużo interakcji z innymi graczami - jeśli lubicie tego typu gry, koniecznie zainwestujcie w “Dinokalipsę”!


Losowość:
Interakcja:
Złożoność:

Jak dla mnie ideał :)

Jakiś czas temu opowiadałam Wam o najnowszych Kryminalnych Zagadkach. Gra “W lustrzanym odbiciu” zachwyciła mnie swoją mechaniką i pomysłem na rozgrywkę, dlatego z ogromną chęcią sięgnęłam po kolejne gry z tej serii. Jakie tajemnice musiałam rozwikłać tym razem?

“Upiór w muzeum” przenosi nas do zaniedbanego muzeum, którego kustosz uważa, że budynek jest nawiedzony, a jego koleżanka zniknęła bez śladu podczas nocnego dyżuru. Co się stało z Effie i do czego posunie się groźny upiór?

Ukryte w talii kart śledztwa doprowadzą Was do rozwiązania tych zagadek - albo i nie! Gry nie są wcale proste i o ile przy “Upiorze w muzeum” udało nam się zdobyć prawie maksymalną liczbę punktów - chociaż zagadka była chyba najtrudniejsza ze wszystkich trzech - o tyle przy chociażby “Krwawych różach” tylko na jedno pytanie z pięciu odpowiedzieliśmy prawidłowo. Mimo wszystko przy obu bawiliśmy się świetnie!

Jak grać w Kryminalne Zagadki? Już tłumaczę! Każdy z graczy ma w dłoni kilka kart, których treść tylko on może przeczytać. W swojej rundzie gracz albo wykłada kartę na stół, ujawniając jej treść, albo odrzuca ją do pudełka. Dlaczego? Bo im więcej kart odrzucimy, tym ważniejsze wskazówki możemy wykładać na stół.

Uwielbiam mechanikę tych gier, która oparta jest na ścisłej współpracy pomiędzy graczami. Wspólne dyskutowanie nad tropami, analizowanie wskazówek, zapamiętywanie szczegółów i odrzucanie mylnych poszlak to świetna rozrywka!

Z całego serca polecam Wam gry z tej serii. Zagadki nie są proste: wymagają skupienia, dobrej komunikacji pomiędzy graczami i umiejętnego łączenia poszlak. Niesamowicie żałuję, że do tej pory ukazały się tylko trzy gry z tej kolekcji. Z niecierpliwością będę czekała na kolejne!


Losowość:
Interakcja:
Złożoność:

Jak dla mnie ideał :)

Jakiś czas temu opowiadałam Wam o najnowszych Kryminalnych Zagadkach. Gra “W lustrzanym odbiciu” zachwyciła mnie swoją mechaniką i pomysłem na rozgrywkę, dlatego z ogromną chęcią sięgnęłam po kolejne gry z tej serii. Jakie tajemnice musiałam rozwikłać tym razem?

“Krwawe róże” skupiają się na tajemniczej śmierci pewnego arystokraty. Hrabia Ferdynand Tudor zostaje znaleziony martwy przed swoją posiadłością. Jak zginął, dlaczego i kto miał coś wspólnego z jego śmiercią? A może był to jedynie nieszczęśliwy wypadek?

Ukryte w talii kart śledztwa doprowadzą Was do rozwiązania tych zagadek - albo i nie! Gry nie są wcale proste - przy “Krwawych różach” tylko na jedno pytanie z pięciu odpowiedzieliśmy prawidłowo. Mimo wszystko bawiliśmy się świetnie!

Jak grać w Kryminalne Zagadki? Już tłumaczę! Każdy z graczy ma w dłoni kilka kart, których treść tylko on może przeczytać. W swojej rundzie gracz albo wykłada kartę na stół, ujawniając jej treść, albo odrzuca ją do pudełka. Dlaczego? Bo im więcej kart odrzucimy, tym ważniejsze wskazówki możemy wykładać na stół.

Uwielbiam mechanikę tych gier, która oparta jest na ścisłej współpracy pomiędzy graczami. Wspólne dyskutowanie nad tropami, analizowanie wskazówek, zapamiętywanie szczegółów i odrzucanie mylnych poszlak to świetna rozrywka!

Z całego serca polecam Wam gry z tej serii. Zagadki nie są proste: wymagają skupienia, dobrej komunikacji pomiędzy graczami i umiejętnego łączenia poszlak. Niesamowicie żałuję, że do tej pory ukazały się tylko trzy gry z tej kolekcji. Z niecierpliwością będę czekała na kolejne!


Losowość:
Interakcja:
Złożoność:

Jak dla mnie ideał :)

Niedawno pisałam o grze z serii "Escape Room". Dziś za to chcę Wam przybliżyć "Kryminalne zagadki" i najnowszą grę z tej serii, czyli "W lustrzanym odbiciu".

Śledztwo ukryte w talii kart tym razem skupia się na porwaniu Danielle Dove. Kobieta nie dotarła na pogrzeb swojej siostry, a chwilę po uroczystości wysłała przyjaciółce zrobione ukradkiem zdjęcie, na którym siedzi związana w obskurnym pokoju.

Kto porwał Danielle? Dlaczego? Gdzie jest kobieta? I co tak naprawdę stało się z jej siostrą?

Tego musicie dowiedzieć się, rozwiązując zagadkę! Mechanika jest jednak nieco inna niż przy Escape Roomie. Tym razem każdy z graczy bierze na rękę kilka kart, na których znajdują się wskazówki (lub mylne tropy). W swojej rundzie albo wykłada kartę, tak by zobaczyli ją wszyscy gracze, albo odrzuca ją do pudełka. Po co właściwie odrzucać karty? A no po to, że każdą kartę można wyłożyć tylko wtedy, jeśli spełniony jest warunek dotyczący liczby kart odrzuconych. Im więcej, tym ważniejsze wskazówki można wyłożyć na stół.

Gra polega na odkrywaniu wskazówek i wspólnym dyskutowaniu oraz analizowaniu dowodów. Dzięki temu podobała mi się chyba nawet bardziej niż Zamek Drakuli! Jednocześnie była dużo trudniejsza: trzeba było zapamiętać wiele informacji, zauważyć mnóstwo drobiazgów i połączyć je ze sobą w logiczną całość.

Jeśli uwielbiacie śledztwa w stylu Sherlocka Holmesa - szczególnie takie, które wymagają naprawdę porządnej burzy mózgów - z całego serducha polecam Wam “Kryminalne zagadki. W lustrzanym odbiciu”. Jeśli z kolei macie ochotę na coś nieco łatwiejszego, “Ecsape Room. Zamek Drakuli” to mniej wymagająca, ale równie dobra gra.


Losowość:
Interakcja:
Złożoność:

Jak dla mnie ideał :)

“Zamek Drakuli” to dziewiąta gra z serii Escape Room wydawanej przez wydawnictwo Foxgames, a przy okazji pierwsza, w którą miałam przyjemność zagrać. A że escape roomy uwielbiam, to ta karcianka przyniosła mi naprawdę mnóstwo frajdy!

Każda karta zawiera fragment fabuły i zagadkę, którą należy rozwiązać, by przejść dalej. Czasem zamiast zagadki są wskazówki czy przedmioty, które mogą przydać się na dalszym etapie gry. Co ważne, talii nie wolno przeglądać, żeby nie zaspojlerować sobie historii ani zagadek - dlatego też na kolejnych zdjęciach pokazałam Wam tylko kilka przykładowych kart, raczej tych z samego początku, które nie zepsują Wam zabawy, jeśli zdecydujecie się zagrać w “Zamek Drakuli”.

Bardzo spodobał mi się mechanizm gry. Błędna odpowiedź na zagadkę nie skreśla od razu całej rozgrywki, a powoduje jedynie odłożenie karty do pudełka. Liczba kart w pudełku w pewnym momencie rozgrywki ma znaczenie, więc warto się starać i przykładać do rozwiązywania zagadek, błąd jednak nie jest końcem świata!

Same zagadki były na fajnym poziomie trudności - chociaż niektóre dało się rozwiązać od razu, przy większości trzeba było trochę pokombinować. Nie były jednak aż tak trudne, by wywoływać frustrację. A w razie czego można było skorzystać z podpowiedzi zamieszczonych na jednej z kart.

Oczywiście muszę pomarudzić na to, że gra jest raczej na raz - nie wiem, kiedy zapomnę wszystkie odpowiedzi i plot twisty na tyle, żeby móc zagrać w nią ponownie. Szczególnie, że niektóre zagadki były tak dobre i szokujące, że naprawdę mocno zapadły mi w pamięć. Myślę, że sięgnę po nią ponownie najwcześniej za kilka lat.

Jestem pewna, że z ogromną ochotą sięgnę po inne gry z tej serii - a także z bliźniaczej serii “Zagadki Kryminalne”.


Losowość:
Interakcja:
Złożoność:

Dobry, solidny produkt

“Labirynty. Początek drogi” oraz “Labirynty. Minotaur” to dwie wersje gry, po której nie miałam pojęcia, czego się spodziewać!

Zwykle gry, które - tak jak w tym przypadku - mają jedynie kilka wariantów, niepokoją mnie niską regrywalnością. W przypadku Labiryntów każde opakowanie zawiera siedem różnych mapek. W pierwszej chwili można pomyśleć, że ogranie siedmiu mapek to chwilka, a potem gra wyląduje na zakurzonym regale, bo ile razy można przechodzić te same labirynty?

Nic bardziej mylnego!

"Labirynty" są na tyle skomplikowane, że każda kolejna rozgrywka będzie tak samo emocjonująca. Jeśli myślicie, że wystarczy jechać wskaźnikiem po liniach od startu do mety, jesteście w dużym błędzie! Żeby przejść labirynt, trzeba się nieźle nagimnastykować składając, rozkładając i zginając mapy w przeróżne (ale tylko dozwolone!) sposoby. Ani razu nie wolno przy tym oderwać wskaźnika od mapy! Poza oczywistym celem, jakim jest dotarcie do wyjścia, w grze są też cele dodatkowe, takie jak znalezienie skrzynek, kluczy, miecza czy zapalenie latarni - dzięki nim trzeba rozgryźć znacznie więcej przejść i ścieżek!

Pozytywnie oceniam też wygląd gry! Grafiki są proste, ale bardzo ładne, a mapy różnią się od siebie. Papier z którego zrobione są mapy nie jest cienki i nie ma ryzyka, że po dwóch złożeniach mapki się rozerwą - bo przyznam, że trochę się tego z początku obawiałam. Fajnym pomysłem jest też tablica wyników i fakt, że po przejściu wszystkich siedmiu labiryntów cele końcowe zmuszają do ponownego ich rozwiązania, tym razem w poszukiwaniu lamp.

Nie spodziewałam się, że “Labirynty” tak pozytywnie mnie zaskoczą i że będę się przy nich tak dobrze bawiła. Tymczasem chętnie do nich wracam, by przechodzić kolejne poziomy. Chętnie będę sięgać po kolejne gry z tej serii, a Wam bardzo je polecam - szczególnie jeśli lubicie łamigłówki.


Losowość:
Interakcja:
Złożoność:

Dobry, solidny produkt

“Labirynty. Początek drogi” oraz “Labirynty. Minotaur” to dwie wersje gry, po której nie miałam pojęcia, czego się spodziewać!

Zwykle gry, które - tak jak w tym przypadku - mają jedynie kilka wariantów, niepokoją mnie niską regrywalnością. W przypadku Labiryntów każde opakowanie zawiera siedem różnych mapek. W pierwszej chwili można pomyśleć, że ogranie siedmiu mapek to chwilka, a potem gra wyląduje na zakurzonym regale, bo ile razy można przechodzić te same labirynty?

Nic bardziej mylnego!

"Labirynty" są na tyle skomplikowane, że każda kolejna rozgrywka będzie tak samo emocjonująca. Jeśli myślicie, że wystarczy jechać wskaźnikiem po liniach od startu do mety, jesteście w dużym błędzie! Żeby przejść labirynt, trzeba się nieźle nagimnastykować składając, rozkładając i zginając mapy w przeróżne (ale tylko dozwolone!) sposoby. Ani razu nie wolno przy tym oderwać wskaźnika od mapy! Poza oczywistym celem, jakim jest dotarcie do wyjścia, w grze są też cele dodatkowe, takie jak znalezienie skrzynek, kluczy, miecza czy zapalenie latarni - dzięki nim trzeba rozgryźć znacznie więcej przejść i ścieżek!

Pozytywnie oceniam też wygląd gry! Grafiki są proste, ale bardzo ładne, a mapy różnią się od siebie. Papier z którego zrobione są mapy nie jest cienki i nie ma ryzyka, że po dwóch złożeniach mapki się rozerwą - bo przyznam, że trochę się tego z początku obawiałam. Fajnym pomysłem jest też tablica wyników i fakt, że po przejściu wszystkich siedmiu labiryntów cele końcowe zmuszają do ponownego ich rozwiązania, tym razem w poszukiwaniu lamp.

Nie spodziewałam się, że “Labirynty” tak pozytywnie mnie zaskoczą i że będę się przy nich tak dobrze bawiła. Tymczasem chętnie do nich wracam, by przechodzić kolejne poziomy. Chętnie będę sięgać po kolejne gry z tej serii, a Wam bardzo je polecam - szczególnie jeśli lubicie łamigłówki.


Losowość:
Interakcja:
Złożoność:

Dobry, solidny produkt

“Alarm w muzeum” to gra-łamigłówka, w której znajdują się 64 zadania. Na każdej karcie z zadaniem umieszczone są eksponaty, które należy zabezpieczyć. Jest też pięć przezroczystych kart z padającymi w różnych kierunkach wiązkami laserów. Zadaniem gracza jest tak ułożyć przezroczyste karty na karcie z zadaniem, by lasery przykryły wszystkie eksponaty, ale by nie trafiły patrolujących okolicę strażników!

Łamigłówki zmuszają do myślenia i są naprawdę ciekawe - szczególnie te, przy których nie wiadomo dokładnie, których laserów użyć. Nie są aż tak wymagające, by frustrować gracza, ale na tyle, by zapewnić mu przyjemny wysiłek i satysfakcję z rozwiązania zadania.

Jedynym zbędnym elementem gry jest moim zdaniem ramka. Owszem, wygląda ładnie, ale wystarczy drobny ruch, by się rozczepiła. W dodatku uniemożliwia granie "na kolanie", a przyznam szczerze, że właśnie tak najczęściej grałam w tę grę - siedząc na fotelu i machając laserami i kartami w dłoniach :D

Gra jest naprawdę przyjemna, doceniam nie tylko pomysł, ale też wykonanie. No, poza tą nieszczęsną ramką. Ale fanką przezroczystych kart byłam i będę! Gra spodoba się nie tylko dorosłym, ale też dzieciakom. Jeśli lubicie łamigłówki, "Alarm w muzeum" to pozycja obowiązkowa!